W świecie zdominowanym przez mass media i popkulturę Eco przypomina alchemicznego mędrca. Ze źródeł nam niedostępnych czerpie wiedzę tajemną. Dla własnej intelektualnej przyjemności zdarza mu się
Zanim się obejrzymy, trafimy do labiryntu książek. Po wypełnionym półkami absurdalnie długim korytarzu idziemy za przewodnikiem najlepszym z najlepszych. To Umberto Eco, posiadacz rzeczonej "biblioteczki". Dowcip polega na tym, że gdy zaczynamy już wierzyć (ja uwierzyłem!), że biblioteczny korytarz nie ma końca, okazuje się, że to zaledwie odnoga właściwego zbioru. Trafiamy do serca labiryntu, tej olbrzymiej scenografii z kolekcją antykwarycznych dziwowisk, którą stary Eco pokonuje powoli, lecz pewnie, by śmiałym gestem sięgnąć po jeden z dziesiątek tysięcy tomów – dokładnie ten, który w oceanie pożółkłych stron i wystających grzbietów od początku dla nas wypatrzył.
Zobaczymy ten, zobaczymy i inne. W dokumencie "Umberto Eco i biblioteka świata" prześledzimy tok myślenia włoskiego kolekcjonera. Biblioteka była dla niego metaforą wiedzy (i ignorancji), pamięci (a więc i zapominania), Boga (w którego nie wierzył) i świata (w jego materialności i duchowości). Okaże się, że nie tylko rozmiar, ale i charakter czyni jego księgozbiór tak wyjątkowym. Nieżyjący od kilku lat autor "Imienia róży" (a spośród wielu innych książek także konspiracyjnego "Wahadła Foucaulta") okazuje się miłośnikiem wiedzy fałszywej, entuzjastą dawno sfalsyfikowanych teorii o świecie i pseudonaukowych wygibasów. W takim ustawieniu kolekcjonerskich priorytetów jest przewrotność, na którą mogą pozwolić sobie tylko najwięksi. Eco bawi się wiedzą i tą zabawą imponuje – jak w opowieściach o XVII-wiecznym jezuicie, badaczu wulkanów, autorze zmyślonych pamiętników, pomysłodawcy kociej orkiestry, wszystkożernym Athanasiusie Kircherze. W świecie zdominowanym przez mass media i popkulturę Eco przypomina zresztą alchemicznego mędrca. Ze źródeł nam niedostępnych czerpie wiedzę tajemną. Dla własnej intelektualnej przyjemności zdarza mu się konfabulować, lecz dla maluczkich filozoficzną głębię zawiera w inteligentnym dowcipie i zgrabnej anegdocie.
Reżyserujący tę opowieść Davide Ferrario, który pod koniec życia Eco odwiedził Mediolańczyka w jego domu, rozmawia z wdową po profesorze i z jego dziećmi, z dorosłym już wnukiem i ze współpracownikami zarządzającymi – dziś szerzej dostępną – książnicą. Dokumentalista przeplata fragmenty telewizyjnych wywiadów i rocznicowych wykładów z recytowanymi przez aktorów i aktorki fragmentami jego tekstów. Z mrugnięciem oka odgrywane cytaty pomysłowo inscenizuje w okołoksiążkowych przestrzeniach. Jest w tym (jak i w całym dokumencie) lekkość właściwa Ecowskim felietonom. Formalnej ewolucji niby brak, lecz owa narracja oddaje zgrabność myśli, ogrom wiedzy i kapitalne, a przy tym dziwnie kojące poczucie humoru poczytnego naukowca. Choć dostajemy dokument spełniający standardy bibliofilskiego porno, z celebracją opasłych woluminów sprzed wieków i odyseją po najciekawszych architektonicznie bibliotekach świata, film o czytaniu nie przesłania atrakcyjności obcowania z kulturą w jej lżejszych odmianach. Pan z uniwersyteckiej katedry kolegował się przecież z Charliem Brownem i wierzył w Supermana (jak na semiologa przystało). Jego bibliotekę wypełniały mapy legendarnych krain, anatomiczne szkice, zabytkowe rękopisy, wreszcie – jego własne zapiski na marginesach, do których, jak uważał, miał święte prawo.
Kameralny portret w wykonaniu Ferrario przekonuje więc, że intelektualne ambicje nie wykluczają grzesznych przyjemności. Podejmuje jednocześnie – w wyrywkowej, aforystycznej postaci, rzecz jasna – tematy godne dłuższego namysłu, które przewijały się w szeroko zakrojonej działalności intelektualnej tytułowego myśliciela. Pytania o prawdę, demagogię i spisek, o internetowy chaos i selekcję informacji, o tymczasowość cyfrowych mediów nie zaskoczą stałych czytelników Eco, lecz forma, w jakiej zostają postawione, oraz odpowiedzi samego bohatera wywołują uśmiech, rodzą głód wiedzy i przywracają entuzjazm do obcowania z literaturą w jej najrozmaitszych odmianach. Do biblioteki marsz!